Influencerzy mają rzeczywisty wpływ na wybory konsumenckie, przynajmniej pewnej grupy osób. Ich profile na Instagramie, z perspektywy użytkowników zainteresowanych daną tematyką, dostarczają inspirujących i ciekawych informacji. Jednak nie zawsze konsumenci zgadzają się ze sposobem, w jaki przekazywane są te informacje, a także z ich jakością.
Postanowiłam przyjrzeć się temu, co najbardziej mierzi i emocjonuje odbiorców urodowych treści internetowych, a także co przede wszystkim co zarzucają ich twórcom. Dzięki „Księdze skarg i zażaleń” pod postem Agaty Herbut z profilu AgataMaNosa, udało mi się wyodrębnić 7 powodów, dla których z niektórymi instagramerkami jest użytkowniczkom nie po drodze.
Często obserwujemy, że na rynku pojawia się nowy produkt, który szturmem zdobywa profile polskich celebrytów i influencerów. Niektórzy odbiorcy miewają wrażenie, że musi być naprawdę rewelacyjny i jest wart zakupu (o to właśnie chodzi, by do takiego zakupu przekonać użytkownika). Jednak ci bardziej uświadomieni odbiorcy social mediów, widzą to zupełnie inaczej. Domyślają się, że to część kampanii reklamowej, tylko dlaczego o tym nie ma ani słowa w poście? Bo tak właśnie w polskim internecie bardzo często jest. Oznaczenia o współpracy nie uświadczysz, dominuje kryptoreklama. Brak tego oznaczenia jest zdaniem wielu konsumentów naprawdę irytujący, bo wprowadza w błąd.
Oczywiście duże kampanie reklamowe zwiększają zasięgi danej marki, ale zbyt intensywne powodują, że nawet neutralni odbiorcy nabierają wątpliwości, co do jakości produktu, jeśli niemal każda gwiazda polskiego internetu zaczyna rozdawać kody rabatowe do jego zakupu. Wyskakiwanie z każdej lodówki bywa zwodniczą strategią.
Do tego użytkownicy zwracają uwagę, że w pogoni za pieniędzmi niektórzy influencerzy zaczynają reklamować wszystko jak leci, niezależnie od tematyki ich profilu. Razi w oczy zbyt duży rozstrzał między promowanymi produktami, a treściami, które stanowią podstawę działalności konkretnej osoby. To też sprawia, że spada wiara w jakość zachwalanych produktów. Wybór jest prosty: obiektywizm albo zamiana profilu w słup ogłoszeniowy.
Jest to jeszcze jeden poważny grzech w tej dziedzinie, czasem ubrany dla niepoznaki właśnie w togę obiektywizmu. Niezasłużona krytyka. Tak czasem mszczą się na danej marce influencerki, które proponowały komuś współpracę, ale firma nie zdecydowała się skorzystać z ich usług. Wtedy ryzykują, że ich produkty zostaną obsmarowane negatywnie. Z reguły jednak można zorientować się, że jest to element jakiejś wojenki, gdy na cenzurowanym co i raz jest ta sama marka. Bywa, że dla świętego spokoju firma ulegnie i zapłaci za współpracę. Jakież szybkie przestawienie wajchy następuje! Produkty, które do tej pory były beznadziejne i najgorsze w swojej kategorii, nagle stają się wyjątkowo fantastyczne. Część konsumentek będzie czuła się skonfundowana takim obrotem sprawy, a część po prostu przytomnie zreflektuje się, że jak nie wiadomo o co chodzi, to zapewne chodzi o pieniądze. Część natmoast w nadmiarze "produktozy" nawet nie zauważy, że coś, co kiedyś było krytykowane, dziś jest polecane.
Bardzo ważną i często w ostatnim czasie poruszaną kwestią jest naturalność. Wiele konsumentek zwraca uwagę na sprzeczność informacji pojawiających się w postach. Nie chodzi tylko o problem tzw. greenwashingu, czyli wmawianie, że dany produkt jest eko mimo braku obiektywnych przesłanek do takiego określenia. Naturalność w blogach urodowych obecnie utożsamiana jest z wyglądem. Influencerki chcą wpisać się w trendy demokratyzacji piękna i nie przesadzania z poprawkami. Szczerość i naturalność dają duże pole do pokazywania, jak realnie kosmetyk pielęgnacyjny może wpływać na cerę i poprawiać wygląd. Wybór, kto promuje dany produkt jest ważny. Gdy marka do promocji kremu odmładzającego zatrudnia osobę z wyraźnymi oznakami ingerencji chirurga plastycznego, to coś tu nie gra, prawda? Twarz ostrzyknięta botoksem może wizualnie do takiego kremu pasować, ale czy jest wiarygodnym dowodem możliwości kosmetyku? Wątpię. I użytkowniczki też w takiej sytuacji czują się oszukiwane… Zresztą z tym natural beauty jeszcze jedna kwestia się nie zgadza, o której poniżej…
W ostatnim czasie Instagram został zalany falą stories poświęconych nadużywaniu filtrów, które poprawiają wygląd. Bardzo wiele influencerek i ich obserwatorek uważa, że używanie filtrów to zakłamywanie rzeczywistości, które prowadzi do zaniżania samooceny wśród młodszych odbiorczyń. Kobiety zwracają też uwagę, że filtry nie mają nic wspólnego z tak ważną ciałopozytywnością, dlatego nie podoba im się, gdy znane osoby nagminnie „nakładają” je na twarz. Na pewno w ten sposób nie ma też szans, by pokazać, jak rzeczywiście spisuje się dany kosmetyk. Z drugiej strony influencerki bronią się, że dziś każdy w sieci lekko retuszuje swoje zdjęcia… Na co konsumentki odpowiadają: kiedy pokazujecie nam kosmetyki i to jak spisują się w rzeczywistości, poprosimy jednak o hasztag #nofilter i zdjęcie bez poprawek.Tak będzie uczciwiej.
To następny grzech influencerek, który bardzo denerwuje ich obserwatorki. Szeregi pseudospecjalistek ciągle się powiększają! Nie brakuje osób, które znają się ABSOLUTNIE na wszystkim i z chęcią dzielą się tą wiedzą na swoich profilach. Wiele obserwatorek zwraca uwagę, że jest to bardzo nieprofesjonalne podejście do budowania więzi z odbiorcą. Konsumentki naprawdę doceniają eksperckość. Jeśli ktoś zna się na medycynie, bo jest zawodowo związany z tą dziedziną, to jest wiarygodny w temacie. Jeśli kogoś pasjonują kosmetyki i umie o tym ciekawie opowiadać, może liczyć na zainteresowanie użytkowniczek, podzielających tę pasję. Jednak wygłaszanie - przy okazji recenzowania produktów kosmetycznych - wątpliwej jakości opinii chemicznych, może być lekko żenujące. Oczywiście, można mieć swoich wyznawców, którzy wierzą w każde słowo idola, ale traci się zaufanie bardziej kompetentnych odbiorców. Jest też pewna grupa influencerek, które mają skłonność do zabierania zdania w każdym temacie, nawet gdy nie mają nic sensownego do powiedzenia. Wypunktował to doskonale Taco Hemingway w „Influenzie”: >>Może bloger da mi odpowiedź: czy moje życie jest dość fajne? Czy jest modne i zdrowe? Czy może wziąć coś na wątrobę? Włożyć folię na głowę? Ne wiem... To, co mówisz (biiip), zakrawa o skandal. Nagle widzisz wszystko jak Baba Wanga. W tym wyścigu trzeba lecieć bez zapasu tlenu, żeby przeciąć metę jak Jessy na Fruit of the Loom. Łatwo sparzyć się, ty rób branding dla Sudocremu. Nie każdemu będzie dane być częścią tego systemu. Cała Polska czyta celebrytom. Każdy jest influencerem z misją. Nie, nie musisz wcale siedzieć cicho, ale pokaż tylko gdzie ten dyplom.<<
Internet to otwarte wrota. Każdy może tu być twórcą i nie zawsze sława idzie w parze z kompetencjami. Częściej o sukcesie przesądza potężna dawka tupetu i autopromocji. To kusi, bo w grze są potężne budżety reklamowe, a nie wygrywa ich mądrzejszy, ale ten, który ma największe zasięgi... Dlatego wszyscy influencerzy tak zabiegają o polubienia i szerowanie...
To kolejny grzech, a może bardziej grzeszek influencerek. Nie każda z użytkowniczek uważa, że prośba pod zdjęciem o zostawieniu serduszka i zapisaniu zdjęcia w archiwum, jest wielką zbrodnią. Jednak słysząc to kolejny, i kolejny, i kolejny raz staje się to przynajmniej trochę irytujące. Konsumentki wychodzą ze słusznego skądinąd założenia, że jeśli przekazuje się dobre i interesujące treści, to nie ma potrzeby ciągłego przypominania się z prośbą o polubienie… Mocno irytujące, choć to już z perspektywy samego środowiska blogerek, jest podbijanie statystyk „kupowaniem” fanów. Oczywiście najczęściej ma to tylko wymiar numeryczny, bo fan z Pakistanu niewiele wniesie do rozmowy o takim czy innym balsamie. To zresztą łatwo daje się sprawdzić matematycznie. Zaangażowanie powinno oscylować między 1,5–3 proc. liczby followersów, a więc, jeśli konto ma 10 000 obserwujących, to powinno mieć łącznie 150–300 lajków i komentarzy pod danym postem.
Ilość sztuczek językowych stosowanych przez influencerki może zaskoczyć. Wystarczy wspomnieć tylko o wszędobylskich przedrostkach, które dodają reklamowanym przedmiotom, zwłaszcza kosmetykom, nadzwyczajnych właściwości. Hipernawilżający krem do twarzy, superwodoodporny tusz do rzęs, megatrwały podkład. Takie słowne dodatki nie przekonują pewnej części nieco bardziej odpornych konsumentek. Wydają się ulepszaniem produktów na siłę, albo ujawniają kompetencyjne braki influencerki, gdy o kremie nie można powiedzieć nic ponad to, że jest mega. Bardzo fajnie, kiedy instagramerka ma wypracowany swój styl, swój język, pewne charakterystyczne zwroty. To jednak należy do mniejszości. W socialach dominuje styl naiwny. Niektórym odbiorcom wystarczą wręcz piękne zdjęcie i cztery hasztagi do komunikacji. Na Instagramie czasem ta strategia wyłącznie obrazkowa się sprawdza. Jeśli ktoś jednak szuka przy tym nieco więcej treści, musi się bardziej wysilić, by trafić na profile osób, które będą umiały napisać coś więcej niż kilka najpopularniejszych hasztagów.
Przedstawianie kosmetyków na zdjęciach. To ostatni, ale równie ważny, jak i nie jeden z ważniejszych punktów na tej liście. Obserwatorki Agaty zwróciły uwagę na monochromatyczne zdjęcia kolorowych kosmetyków. Mimo że wyglądają bardzo ładnie, nie informują o tym, jak naprawdę wygląda produkt i tym samym raczej zniechęcają, niż zachęcają do jego kupienia. Prawda z Instagrama i prawda reala bywają różne. Na pewno każdy z nas widział nie najlepiej wyglądające opakowanie, a w każdym razie mało funkcjonalne, które dzięki dobrej kompozycji zdjęcia i wybranemu filtrowi, prezentowało się lepiej niż w rzeczywistości. Reklamowe triki, które w analogowych czasach stosowano w reklamie telewizyjnej, jeszcze bardziej dają się podkręcić w rzeczywistości cyfrowej. Takie obróbki jednak bledną w konfrontacji z produktem na półce. Na pewno, co widać również po wcześniejszych punktach, konsumentki coraz mocniej od influencerek oczekują po prostu prawdy.