Z moimi rozmówcami spotykam się w pałacyku na Mokotowie, gdzie mieści się Centrum Naukowo - Badawcze Dr Irena Eris. Jestem po transatlantyckiej podróży, moi rozmówcy – dr Irena Eris oraz Henryk Orfinger – tuż przed wylotem na wakacje. Nie wyszła nam jednak pogadanka w przelocie, ale długa rozmowa o rynku, życiu, trendach i kondycji sektora.
Do wywiadu siadamy w salonie, którego wystrój zdradza sympatię moich rozmówców do sztuki i kulturowego dziedzictwa. Tymczasem zaplanowałam, że zaczniemy od kwestii bardziej współczesnych i nie zawsze w dobrym guście, związanych z social mediami, które mocno oddziałują na branżę beauty.
Pytam więc, czy założyciele firmy Dr Irena Eris są w jakiś sposób obecni na którejś z popularnych platform? Oficjalnych kont co prawda nie znalazłam, ale może mają jakieś prywatne, anonimowe, które dają im okno na ten wirtualny, często nie do końca prawdziwy świat…
Henryk Orfinger stanowczo zaprzecza, żartując, że w tym kontekście i on, i jego żona po prostu „nie istnieją”. Irena Eris dopowiada, śmiejąc się serdecznie: – Ja nie tylko nie mam konta na Instagramie, ale i telefonu komórkowego! Tak postanowiłam: nie chciałam być bombardowana wiadomościami. Nie chciałam też znaleźć się w sytuacji, że komuś swój numer podaję, komuś innemu nie, więc nie mam komórki i nie mam problemu. Kto się ze mną chce skontaktować, ma na to inne sposoby i to działa od lat.
– Tak można żyć, szczególnie gdy się ma męża z telefonem komórkowym... – puentuje pół-żartem Henryk Orfinger.
W wyidealizowanym i przefiltrowanym świecie sociali mocno uderza życie na pokaz. Influencerzy czy celebryci epatują luksusem: zakupami, autami, apartamentami, bywaniem w określonych miejscach. Coraz więcej odbiorców jest zniesmaczonych blichtrem i nadmiarem, ale dla części to pociągająca wizja, jak może smakować sukces.
– Takie ostentacyjne rozumienie luksusu, o jakim Pani mówi, nie jest w naszym stylu – mówi dr Irena Eris. – Snobizm jest oznaką niedowartościowania. Jeśli ktoś chce za wszelką cenę zaistnieć, robi różne rzeczy, choćby właśnie pokazując, na jak drogie rzeczy go stać albo wywołując skandale, byle było o nim głośno. Rozpoznawalność i popularność stały się walutą, niektórzy są tu gotowi do dużych poświęceń – uśmiecha się wyrozumiale.
To prawda. Na rzeczywistość trudno się obrażać: nie zawsze klasa idzie w parze z kasą. Czy można zatem mieć duże pieniądze i od nich nie zwariować? Może w przypadku niektórych przychodzą one po prostu za szybko i za łatwo?
– Dla nas pieniądze nie były celem samym w sobie. Nigdy nam nie imponowały i nie mamy do nich nabożnego stosunku. W młodości nie mieliśmy ich wiele, ale umieliśmy czerpać z życia wiele przyjemności, choć zawsze w ramach tych zasobów, którymi dysponowaliśmy. Ani nie żyliśmy ponad stan, ani w jakiejś ascezie – podkreśla Irena Eris.
Ten „nienabożny” stosunek nie zmienił się zasadniczo, mimo że ich nazwiska od wielu lat znajdują się na listach najbogatszych Polaków.
– To, czy ktoś lubi chwalić się życiowym statusem czy nie, to raczej kwestia charakteru, a nie tego, czy pieniądze przyszły mu łatwo czy mocno się musiał postarać. Jeden czuje potrzebę afiszowania się swoim bogactwem, a drugi tego nie potrzebuje. My przez wiele lat, gdy już nawet dysponowaliśmy przyzwoitymi pieniędzmi, korzystaliśmy z nich w umiarkowanym zakresie. Po prostu inwestowaliśmy w firmę, bo to był zawsze nasz priorytet – podkreśla Orfinger.
A jak dziś wygląda to czerpanie przyjemności z życia? Pasja pozostała niezmienna: podróże. – Od kilkunastu lat większe pieniądze wydajemy w zasadzie wyłącznie na turystykę. Mogę kupić bilet lepszej klasy, by polecieć gdzieś wygodniej, wynająć pokój w hotelu dobrej klasy, pójść zjeść coś wyjątkowego w porządnej restauracji. Ale robię to dla siebie, bo tak chcę, a nie by cokolwiek tym zademonstrować. Pieniądze dają nam w życiu różne przywileje, ale chwalić się tym, to byłoby jakieś niepoważne – kończy.
Tymczasem w social mediach i na portalach plotkarskich nie brak takich „niepoważnych demonstracji” – zdjęcia, które uwieczniają lot prywatnym odrzutowcem, relacje z wakacji na superluksusowym jachcie, wystawne przyjęcie w towarzystwie celebrytów, kolejna torebka Birkin na przegubie... Na hasło ‘Pudelek’ Henryk Orfinger reaguje z ożywieniem, szczerze dziwiąc się, co jest tam publikowane. Choć sami nie zabiegają o uwagę tego typu mediów, przedsiębiorcom zdarzyło się – bez własnej woli czy ustawek z paparazzi – tam trafić.
– Wspieramy teatr Kamienica i jesteśmy tam zapraszani na premiery. Niedawno wypadła ona w dniu, który był wyjątkowo intensywny. Ostatecznie pojechaliśmy więc na spektakl prosto z pracy. Niby czasy zmieniły się: teatr nie wymaga stroju formalnego, a Kamienica to też przecież nie La Scala. Tymczasem po jakimś czasie dowiaduję się, że „wylądowaliśmy” w jakimś serwisie plotkarskim z powodu dżinsów, które miałem na sobie tamtego dnia. I to jest w ogóle temat? To ludzi interesuje? – pyta z rozbawieniem.
Taki świat. Jedni wchodzą na strony ekonomiczne, inni plotkarskie. Jedni będą analizować kondycję spółek, inni garderobę ich właścicieli. Dla jednych zawsze będzie za drogo, dla innych za tanio. Jedni będą z uznaniem patrzeć na nazwiska w rankingach najbogatszych, innych nic nie przekona, że do majątku można dojść uczciwie. Dziś niemal każdy ma z góry ugruntowane opinie na każdy temat. I nie ma co się oszukiwać: internet, który miał dać nieograniczony dostęp do wiedzy, ostatecznie pozamykał nas wszystkich w informacyjnych bańkach.
I w tych bańkach objawiają się eksperci. Czasem prawdziwi, a czasem uzurpujący sobie ten tytuł mimo braku jakichkolwiek kompetencji. Nie można jednak zaprzeczyć, że moc oddziaływania rozmaitych osób, podsycana informacyjnym strachem i teoriami spiskowymi, trafia w socialach na podatny grunt.
– W branży kosmetycznej spotkało to parabeny. Zrobiono im skutecznie czarny PR, mimo że są to składniki dobrze przebadane, bezpieczne, znajdujące się w żywności. Jednak siła sugestii, że są szkodliwe czy wręcz trujące przebiła się do świadomości dużej grupy konsumentów – stwierdza Irena Eris. I dodaje: – Różni „eksperci” przekonują, że najlepsze kosmetyki to te bez konserwantów. Tylko że naprawdę mało który kosmetyk może poradzić sobie bez nich, bo zwyczajnie szybko ulegnie destrukcji. Albo zamiast parabenu zawiera jakiś inny składnik, którego nie ma na liście konserwantów, co oznacza po prostu tyle, że jest mało przebadany. W tej kwestii zatem nie wszystko jest takie oczywiste. Badania znaczą dziś mniej niż rozmaite niepotwierdzone teorie. Z fake newsami głoszonymi przez różnych internetowych celebrytów trudno jest walczyć – rozkłada bezradnie ręce.
Oczywiście w social mediach są osoby wiarygodne, które mają wiedzę o kosmetycznej chemii, składach czy potrafią rzetelnie ocenić taką czy inną nowość. Jednak w tym świecie nie zawsze zasięgi przekładają się na jakość publikowanych treści, a konsumenci zwyczajnie mogą już sami nie wiedzieć, komu ufać, komu nie…
Temperatura naszej dyskusji rośnie przy kolejnym wątku, istotnym w branży kosmetycznej. Na TikToku i Instagramie influencerki polecają od pewnego czasu rozmaite zamienniki czy odpowiedniki konkretnych kosmetyków. Użytkownicy bez problemu trafiają raz za razem na porównania, że jakiś produkt tańszej marki jest idealnym zamiennikiem czegoś innego, droższego. Część konsumentów, a także branżowych analityków, chwali to zjawisko, uważając, że demokratyzuje ono świat beauty… Tak to się jednak nakręciło, że coraz częściej widzimy po prostu kosmetyki mocno do siebie podobne, przynajmniej wizualnie.
Henryk Orfinger uważa, że internet nadał temu zjawisku skalę, ale jego zdaniem to nic nowego. Strategia naśladownictwa istnieje w sektorze od lat. Jego zdaniem marketing rzadko bywa całkowicie twórczy, znacznie częściej jest odtwórczy. – Marketing bazuje na wiedzy, która istnieje. Sprawdza rynek, sprawdza trendy, sprawdza zachowania konsumentów i pod to tworzy. Moim zdaniem jest to błędem, bo w ten sposób wszyscy robią to samo – stwierdza. – Nasze korzenie są jednak inne – dodaje jego żona. – Nie zakładaliśmy tej firmy dla wizji olbrzymich pieniędzy, ale by coś wartościowego tworzyć, a nie powielać tego, co już jest i co na pewno się sprzeda, bo przypomina produkt innej marki, który już odniósł sukces – zaznacza.
– Używając słowa zamiennik czy odpowiednik, rozmywamy istotę sprawy – stanowczo stwierdza dr Irena Eris. – Produkt tańszy nigdy nie będzie dokładnie tym samym, co produkt droższy. To kwestia doboru składników, zastosowanej technologii… Coś może być zbliżone, podobne, ale nie takie samo i na pewno nie da takiego samego efektu. Poza tym to wykorzystywanie pomysłów staje się dla nas już naprawdę uciążliwe – mówi z wyraźną nutką irytacji w głosie.
Nie można zaprzeczyć jednak faktom, że sprzedaż dzięki tzw. „viralom” szaleje, a konsumenci się cieszą, gdy mają przystępny cenowo produkt porównywany z czymś z wyższej półki. Irena Eris rozkłada ręce w geście dezaprobaty na takie postawienie sprawy, a Henryk Orfinger mówi: – Przywołała pani opinię o rzekomej demokratyzacji świata beauty. Naprawdę? Marki tańsze zawsze były na rynku i konsument miał do nich dostęp. O czym zatem mówimy? O tym, że coraz częściej firmy tworzą produkty mocno inspirowane konkurencją, a w internecie nazywa się to odpowiednikami, zamiennikami? Wydaje mi się, że zbyt łatwo promujemy coś, co jest nieetyczne, opakowując to w trendy, w zjawiska, nadając temu jakieś chwytliwe nazwy – konkluduje.
Kończę ten wątek przywołaniem kampanii, jaką zrealizowała marka MAC, w kontrze do zjawiska „dupe culture”. Jej hasło brzmiało „Stop copying us... You're not even doing it right”. Wybrzmiało w wewnątrzbranżowym dyskursie, co prawda na rynku amerykańskim, ale przesłanie dotyczy przecież wielu marek, na wielu rynkach. Konkluzja? Ten temat polaryzuje branżę, w zależności od obranej strategii.
Skoro więc jesteśmy w temacie naśladownictwa i konsumenci poprzez social media otrzymują propozycje tańszych kosmetyków podobnych do tych luksusowych, a same influencerki luksus kochają, to pytam twórców polskiej marki luksusowej, jak zapatrują się na potencjał tego segmentu w Polsce? Henryk Orfinger nie bawi się w dyplomację: – Jeśli chodzi o kosmetyki, luksus w Polsce ma się kiepsko. Wystarczy spojrzeć, na numerykę sklepów: to jeden z głównych parametrów, który nam mówi coś konkretnego o tym rynku. Mamy 130 sklepów Douglas, około 80-90 perfumerii Sephora i sprzedaż lotniskową. Do tego kilkadziesiąt butików czy perfumerii niezależnych i koniec, to jest cały luksus po polsku – mówi. I dodaje: – Mamy więc świadomość, że nasza marka luksusowa bez obecności za granicą nie miałaby szans. Bycie tylko w Polsce oznaczałoby kłopoty, nawet jeśli w pielęgnacji w Douglasie jesteśmy jedną z czołowych marek. Ale to nie wystarcza – konstatuje. Po to więc jest sprzedaż w Hiszpanii, Włoszech, Chorwacji, regionie Bliskiego Wschodu i Afryki Północnej. Co ciekawe, bardzo dobrze rozwija się sprzedaż na Ukrainie mimo trwającej tam wojny.
Eksport na pewno jest tematem, który budzi duże emocje wśród polskich przedsiębiorców. Większość chciałaby zwiększać skalę sprzedaży zagranicznej, ale są to zdecydowanie kosztochłonne inwestycje. Trudno przy tym nie odnieść wrażenia, że żadnej polskiej marce nie udał się taki zdecydowany sukces globalny. – Najbliżej pewnie był Inglot – Henryk Orfinger przywołuje historię tej marki i wizjonerskich pomysłów jej założyciela.
Stworzona przez niego firma jest w tej chwili na 70 rynkach. Markę można znaleźć w doskonałych lokalizacjach, prestiżowych sieciach handlowych, w doborowym sąsiedztwie znanych globalnie marek. Marka Dr Irena Eris trafiła przecież do elitarnego klubu Comité Colbert, co napawa jej twórców dumą, ale we właścicielach firmy pozostaje jednak pewien niedosyt.
– Polska bywa postrzegana stereotypowo jako kraj z Europy Wschodniej z całym obciążeniem, jakie się z tym wiąże. Oczywiście, kto jeździ po świecie i poznał już tę obecną Polskę, ma właściwy punkt odniesienia. Ogólnie jednak wciąż skojarzenia z naszym krajem bywają wypaczone, niesprawiedliwe i nieprawdziwe – mówi Irena Eris. I to na pewno nie pomaga produktom, które oznaczane są jako „Made in Poland”. – My tak sygnujemy nasze kosmetyki, nie zasłaniamy się „Made in UE”, ale rozumiem, że z różnych względów taka strategia może być bardziej pożądana – dodaje.
Nieustanne plany i marzenia małżeństwa dotyczą budowania siły marki i eksportu. – Zbudowaliśmy bardzo silną markę Dr Irena Eris. Ma ona styl, klasę, innowacyjność. Ma potencjał, choć moim zdaniem wciąż nie do końca wykorzystany – mówi Orfinger. – Czasem chciałbym cofnąć czas i wejść z naszą marką najpierw za granicę, dopiero potem do Polski. Właśnie po to, by nie patrzono na nas przez pryzmat polskości, z której naprawdę jestem bardzo dumny. Bo nawet jeśli sprzedaż idzie dobrze, marka ma świetny wizerunek, to przez sieci czy sprzedawców, wciąż jesteśmy postrzegani jako polska firma, więc inaczej niż firmy francuskie, koreańskie czy amerykańskie – dodaje.
Czasu nie można cofnąć. Czy są więc jakieś sposoby, by „odczarować” pewne stereotypy? – Potrzebny jest czas i konsekwencja w dostarczaniu jakości – mówią zgodnie moi rozmówcy.
Social mediowa popularność trendu „old money” i swoista moda na wspomniany już snobizm wzięła się od sukcesu serialu „Sukcesja”. Kiedy więc dla influencerek wyzwaniem stało się zdobycie określonej torebki, by wyglądać jak dziedziczka fortuny, dla przedsiębiorców tematem jest raczej sama sukcesja. Historie rodzinno-biznesowe mogą być głośne i skandaliczne, co dotyczy choćby trzęsienia ziemi w spółkach należących do Zygmunta Solorza, albo zachodzić niejako bezgłośnie, po cichu, nie licząc branżowego zainteresowania.
Henryk Orfinger mówi, że w kontekście Solorza przykro w sumie patrzy się z boku, jak w krótką chwilę można niszczyć trzydzieści kilka biznesowych lat. – To naprawdę może nie mieć happy endu: ceny akcji spadają, zadłużenie firmy jest olbrzymie, trwa zamieszanie z kierownictwem: kogoś wciąż odwołują, kogoś powołują, tylko czekać aż przyjdą banki i powiedzą: proszę oddać nam pieniądze. W tej rodzinie zdecydowanie był problem z sukcesją, ale powiem coś, co może zabrzmi kontrowersyjnie: nie ma idealnych sukcesji, konieczne są kompromisy i uproszczenia.
Jego zdaniem udanych przykładów, gdy zmiana warty okazała się dla firmy jakimś przełomowym momentem na plus, nie ma zbyt wiele. – Sam znam przypadki, które były gdzieś opisywane jako niezwykłe „success stories”, a kiedy rozmawiałem bezpośrednio z bohaterem takiej czy innej historii, to już tak kolorowo i fantastycznie nie było – mówi. – Nie można bezkrytycznie wierzyć we wszystko, co się przeczyta – podsumowuje, rzucając wymowne spojrzenie w moją stronę, a ja nie protestuję w imię zawodowej solidarności, bo wiem, że różnie z tą wiarygodnością mediów bywa...
Irena Eris nie jest aż tak stanowcza w swojej ocenie, ale zgadza się, że dla młodego pokolenia przejmującego stery firm, obciążeniem jest mierzenie się z legendami rodziców-założycieli. – To nieustanne porównywanie jest frustrujące, a praca nad własnym nazwiskiem to zawsze projekt rozpisany na lata – mówi. Jej zdaniem tak dzieje się w biznesie, ale też w każdej innej dziedzinie, gdy dziecko podąża zawodową ścieżką rodziców. – Będzie wciąż porównywane, oceniane, mogą pojawiać się złośliwe komentarze, to jest zwyczajnie trudne – podkreśla.
Zdaniem Henryka Orfingera, by odnieść sukces w biznesie potrzebny jest gen przedsiębiorcy. Nie zawsze obroni się wykształcenie czy doświadczenie wyniesione z korporacji… Tu potrzebna jest pewna wizja, odwaga, czucie chwili, umiejętność podejmowania decyzji, za które weźmie się pełną odpowiedzialność.
Czy taki gen widzi w swoim synu, który kilka lat temu stanął na czele firmy? – Paweł poradził sobie świetnie. Zrobił więcej niż od niego oczekiwałem. Zarządza firmą w sposób właściwy, ale na pewno czeka go sporo wyzwań, które wytyczą perspektywę dla rozwoju naszych spółek – odpowiada.
Zdefiniowanie firmy na dalszą przyszłość, nie w kontekście kolejnych nowości czy wejścia na nowe rynki, ale w szerszym kadrze, to najważniejsze zadanie, z jakim zarząd firmy musi sobie poradzić w najbliższym czasie. Rodzice wciąż gotowi są wspierać Pawła Orfingera swoim doświadczeniem, ale w wielu obszarach będzie musiał podejmować decyzje, które będą już tylko jego własnymi.
A może rację miał twórca L’Oréal, Eugene Schueller, który twierdził, że synowie powinni dziedziczyć majątek, ale nie prowadzenie firmy, bo nie będą mieli ochoty na podważanie status quo i podejmowanie ryzyka? Twórca największej dziś firmy kosmetycznej postawił na menadżera w roli prezesa, a córce i zięciowi dał miejsce w radzie nadzorczej. I to się powiodło, bo to właśnie François Dalle stał za potężnym umiędzynarodowieniem tej firmy i jej wielkimi sukcesami akwizycyjnymi.
Henryk Orfinger zgadza się, że można oczywiście wyłonić sukcesora spoza rodziny, ale taka osoba musiałaby też dostać udziały w firmie. – Sukcesor to ktoś stabilny, trwały, któremu zostawia się własność, za którą staje się odpowiedzialny – mówi Orfinger. – Tylko trzeba mieć też na uwadze, że w polskim prawie przekazanie własności komuś spoza rodziny sporo kosztuje, bo obciążone jest podatkiem – dodaje. Bez przekazania udziałów nie ma mowy o żadnej sukcesji, będzie to tylko zatrudniony przez firmę menadżer. Nawet najlepszy nie będzie jednak miał takiej pozycji jak właściciel.
Co więc jego zdaniem różni menadżera od właściciela? – Menadżer jest od bieżącego życia, a właściciele są od trudnych decyzji. Dlaczego? Bo menadżer wychodzi z założenia, że jak podejmie trudną decyzję i ona nie wypali, to go wyrzucą. A właściciela nie wyrzucą, właściciel może wszystko – to jest ta różnica – mówi.
Prawda, utratą pracy właściciel nie ryzykuje, ale własnym majątkiem czy kondycją firmy na pewno. Moi rozmówcy uważają, że trzeba być na to gotowym, a czasem są takie okoliczności, gdy trzeba podjąć decyzję wbrew własnym interesom.
– Tylko właściciel może podjąć niepopularne decyzje. Pierwszy z brzegu przykład: po napaści Rosji na Ukrainę, zdecydowaliśmy, że wychodzimy z bardzo dochodowego rynku rosyjskiego oraz białoruskiego. Straciliśmy na tym 10 proc. obrotu. Dla menadżera to byłaby decyzja nie do podjęcia – uważa Orfinger.
– W Rosji byliśmy na półkach zorganizowanej z niezwykłym rozmachem sieci Złote Jabłko. Takich sklepów nie ma na Zachodzie! Na Białorusi natomiast Pharmaceris był marką nr 1 rynku aptecznego. Można więc sobie wyobrazić, z czego rezygnowaliśmy. Jednak według nas wybór był tylko jeden: nie można prowadzić biznesu w kraju agresora. Takie państwa powinny być poddawane daleko idącym sankcjom – dodaje Irena Eris.
Część menadżerów miała zresztą wątpliwości, czy to dobre posunięcie, czy na pewno trzeba tak od razu (kilka dni po inwazji na Ukrainę). – Dla nas to było zero-jedynkowe, bez niuansowania. Na marginesie: jedna z sieci przejęła to ze spokojem, druga się na nas mocno pogniewała, więc oczywiście ryzykujemy, że powrotu do nich może już nigdy nie być. To jednak dowód, że właściciel może robić coś w oparciu o własne wartości, odpowiedzialność, a nie tabelkę Excela – stwierdza Henryk Orfinger.
Przywołuje też przykłady, gdy w sytuacjach trudnych, odwaga wdrożenia dużej zmiany czy wręcz pójścia pod prąd, okazywała się sukcesem. W przypadku Inglota takim posunięciem była decyzja jej założyciela o niewchodzeniu do sieci z uwagi na trudne warunki gry przez nie narzucane. Wojciech Inglot postawił więc na sklepy monobrandowe, najpierw w Polsce, a potem za granicą. Dziś to jest modyfikowane, bo zmienia się rynek, potrzebne są więc inne strategie, które teraz realizuje nowe pokolenie w firmie. Drugi przykład to Eveline Cosmetics. – Pewnie różnimy się z Piotrem Kasprzyckim w wielu obszarach, ale mogę z uznaniem powiedzieć, że gdy na początku lat 2000 eksport do Rosji załamał się, zdecydował, że poprawia jakościowo markę i zaczyna mocniej walczyć na polskim rynku. W efekcie dziś są to już popularne kosmetyki – mówi Orfinger.
Podsumowując, właściciel jest zawsze mocniej zdeterminowany, bo na szali kładzie własny majątek, odpowiedzialność za firmę, wreszcie – swoje nazwisko.
Oboje bardzo lubią swoją pracę. Irena Eris najlepiej czuje się w laboratorium, żywiołem Henryka Orfingera jest po prostu biznes. Cieszy ich każdy sukces firmy, wypracowany szacunek konsumentów. – Irenie trudno byłoby dziś wejść do jakiejś drogerii, bo natychmiast otaczana jest fankami naszej marki, ale to w sumie jest bardzo miłe, że i ona sama, i nasze kosmetyki mają tak pozytywne postrzeganie – mówi Henryk Orfinger.
Tworzą swój świat po swojemu. Nie robią niczego dla poklasku, ale dlatego, że czują, że coś jest ważne. Angażują się od lat we wspieranie ambitnego kina, są mecenasami Paszportów Polityki. Jeśli coś ich w biznesie irytuje, to biurokracja. Teraz dotyczy to na przykład kwestii raportowania ESG, które staje się trochę sztuką dla sztuki – kosztochłonną i czasochłonną. Ani nie popycha naprzód biznesu, ani zapewne świata nie zbawia. Wyzwaniem na pewno jest też unijne przeregulowanie sektora, choć samo wejście Polski do UE ich zdaniem było cywilizacyjnym skokiem i świetnie wykorzystaną przez nasz kraj szansą. Uważają, że legislacja nie powinna nigdy być oderwana od życia, regulatorzy powinni uwzględniać wszystkie perspektywy – ekonomiczne, społeczne, biznesowe, dlatego robią wszystko, by głos przedsiębiorców był słyszany – zaangażowanie Henryka Orfingera w organizacje branżowe, biznesowe jest tego dowodem. Świat się zmienia, przyspiesza, globalna konkurencja USA i Chin na pewno powinna weryfikować podejście UE do niektórych zagadnień, by europejski biznes nie stanął na przegranej pozycji.
Czy słowo emerytura istnieje w ich słowniku? – Oboje jesteśmy emerytami, ale pracującymi – mówi ze śmiechem Henryk Orfinger. – Uważam, że dopóki się chce i ma się siły, warto być aktywnym – dopowiada jego żona. – Życie jest ciekawe, praca jest ciekawa, nie warto samemu spychać się na margines. Chyba, że zauważylibyśmy, że stajemy się hamulcowymi dla rozwoju firmy – uważa. – W twoim przypadku to się długo nie zadzieje, bo masz niesamowitą wiedzę i intuicję, jakie kosmetyki tworzyć, by konsumentki je kochały – spieszy z komplementem jej mąż.
Założyciele Dr Irena Eris są współtwórcami polskiego sektora kosmetycznego. Tworzyli swoją firmę w latach 80-tych, kiedy jeszcze trwał stan wojenny, a atmosfera dla prywatnej inicjatywy była mocno nieprzychylna. W kolejnej dekadzie Henryk Orfinger zaangażował się w tworzenie Polskiego Związku Przemysłu Kosmetycznego. Czy ich zdaniem możliwe jest nawiązanie relacji przyjacielskich, koleżeńskich między konkurentami? Odpowiadają zgodnie, że różnie z tym bywa: z jednymi chemia jest lepsza, z innymi słabsza. – Najlepsze relacje łączą nas z Zenkiem Ziają i jego żoną Aleksandrą. Bardzo się lubimy, podobnie patrzymy na świat, na biznes – mówi Orfinger.
– Ewa Blocher, która była w zarządzie naszej firmy, a od wielu lat jest prezeską Dax Cosmetics, obawiała się, jak po takim transferze będą wyglądać nasze relacje. A są bardzo dobre – dodaje Irena Eris i mówi, że zmiana „klubowych barw” jest czymś naturalnym i nie wpływa na osobisty stosunek do osób, które się lubi i ceni.
Oboje uważają, że mieli wyjątkowe szczęście do ludzi, z którymi tworzyli i tworzą swój biznes. Z szacunkiem mówią o najbliższych współpracownikach, także tych, którzy na pewnych etapach postanowili odejść z firmy. – Mam nadzieję, że u nas rozwinęli skrzydła i mogą spełniać się w nowych rolach, na nowych pozycjach – mówi dr Irena Eris.
Podsumowania? – Nam się powiodło w biznesie... – zaczyna swoją myśl moja rozmówczyni, a jej mąż natychmiast wchodzi jej w słowo: – W życiu, Irena, w życiu nam się w ogóle powiodło. Zaczynają się szczerze śmiać, podkreślając, że za nimi 50 wspólnych lat. – Kiedy to zleciało??? – pyta założycielka kosmetycznego imperium, spoglądając ciepło w oczy swojego męża.
Czy poza sukcesami firmy są dumni z czegoś jeszcze, w czym jako polska firma mieli swój udział? – Oczywiście! Polska jest unikatowym rynkiem, którego nie zdominowały koncerny. Potrafiliśmy przekonać konsumenta do polskich marek. Czasem mówię na spotkaniach prezesom tych światowych koncernów, że przegrali Polskę, bo po 1989 r. wydawało się, że u nas będzie dokładnie tak samo jak wszędzie indziej: 80 proc. rynku dla koncernów, reszta dla mniejszych, lokalnych firm. W Polsce jednak 50 proc. zachowały polskie firmy, przy czym te 50 proc. dzisiaj, a wtedy to też jest znacząca różnica – mówi Orfinger. Irena Eris podkreśla, jak ważne jest dla niej stworzenie polskiej marki luksusowej, która na wielu rynkach może bez kompleksów konkurować z największymi tego świata.
Plany, marzenia? Irena Eris stawia na jasną przyszłość firmy, jej dalszy rozwój, choć z sentymentem wspomina, że gdy zakładała firmę była przekonana, że to zawsze będzie niewielkie laboratorium, a skali do jakiej to urosło, w najśmielszych snach się nie spodziewała. Henryk Orfinger idzie bardziej w konkret typowy dla inżyniera, którym jest z wykształcenia: – Chciałbym doczekać wreszcie momentu, kiedy powstanie nasz kolejny hotel w Świnoujściu, bo ten temat idzie wybitnie opornie…
Zaraz potem jednak uśmiecha się zawadiacko i mówi: – Czasem patrzymy sobie na to wszystko wokół i po prostu śmiejemy się do siebie: ale nam wyszło! Zbudowaliśmy coś od zera, bez kapitału, bez wsparcia, bez układów. Mieliśmy marzenia i dużo determinacji, by je wcielać w życie. – I tym trzeba się cieszyć – dodaje Irena Eris. – Nigdy nie byliśmy malkontentami. Dla nas szklanka zawsze jest do połowy pełna. Nie ścigaliśmy się z nikim. Robiliśmy swoje, nigdy nic wbrew sobie – mówi z przekonaniem.
Czy czegoś żałują? – Nie, wszystko działo się po coś – podsumowują zgodnie i podkreślają, że przekonali się wielokrotnie, że sytuacji bez wyjścia w zasadzie nie ma. Czasem po prostu trzeba przemyśleć wszystko raz jeszcze na spokojnie i dać sobie trochę więcej czasu. Trudne doświadczenia związane z pandemią czy wojną na Ukrainie uświadomiły, że najczarniejsze scenariusze mogą się zdarzać, ale nie można się załamywać, tylko pracować od razu nad planem B.