Jolanta Zwolińska - 40 lat w świecie piękna. Jej historia to dowód, że zawsze można zacząć raz jeszcze

Jolanta Zwolińska - 40 lat w świecie piękna. Jej historia to dowód, że zawsze można zacząć raz jeszcze

Jolanta Zwolińska. Jest jedno słowo, które najlepiej ją określa: fighterka. Miała odwagę, by kilka razy zaczynać wszystko od zera. Charyzmatyczna i wyjątkowa. Uważa, że mimo przeciwności losu, z którymi się mierzyła, znalazła w życiu szczęście. Kochała i była kochaną. A właściwi ludzie, z którymi stworzyła swoją markę Yonelle, są tymi, którzy jej nie zawiedli, gdy życie mówiło: sprawdzam.

To mój dom!

To, jakim jesteś człowiekiem w dorosłym życiu, zaczyna się w rodzinnym domu. To on nas kształtuje, wzmacnia, wyrabia kręgosłup moralny. Jolanta Zwolińska swoje wartości opiera na tym, czego nauczyli ją rodzice: szacunku do każdego człowieka, niezachwianej wiary w prawdę i dobro oraz to, że zawsze warto być w zgodzie z samym sobą.

– Byłam młodą dziewczyną, udzielałam korepetycji i odkładałam zarobione pieniądze na wymarzone buty. I co? Pewnego razu zostałam okradziona w autobusie. Wróciłam do domu, wpadłam w histerię – typowe emocje młodej osoby w takiej sytuacji. Wtedy moja mama powiedziała mi: „Córeczko, nie płacz. Te pieniądze nie są warte ani jednej twojej łzy. Zapamiętaj na zawsze: pieniądze są bardzo przydatne, ale niczego, co naprawdę ważne, za nie nie kupisz”.

Dobra lekcja na całe życie. I nie jedyna. Bo wartościami po prostu się przesiąka. W inteligenckim domu Zwolińskich częstym gościem zapraszanym na herbatę czy ciepły posiłek był dozorca kamienicy. Niektóre koleżanki podśmiewały się, że jak to: prosty pan Bogaczewicz u inżynierostwa? – A moi rodzice mówili mi zawsze, że kompletnie nie ma znaczenia, jaki ktoś ma zawód czy status społeczny, tylko to, jakim jest człowiekiem – podkreśla Zwolińska.

Jednak żeby nie było tak tylko różowo, zdarzały się sytuacje, gdy mama powątpiewała w pomysły córki. Kiedy Jolanta Zwolińska decydowała się na otworzenie pierwszej firmy, spotkała się w domu ze sporym sceptycyzmem. „Własna firma? Przecież ty nic nikomu nigdy nie sprzedałaś!” – usłyszała przyszła właścicielka Sorai. Na szczęście tym razem postawiła się matce i udowodniła, że jest w stanie wziąć na siebie taką odpowiedzialność. Także finansową, bo pieniądze na start pożyczyła właśnie od mamy i brata.

Oddała w szybkim czasie co do złotówki, a do tego z tyłu głowy wcale nie miała marzeń o własnej zamożności. Cel był znacznie poważniejszy. Jej brat ciężko chorował. – Chciałam zarobić porządne pieniądze, bo bałam się, że kiedyś, pewnie za granicą, a nie u nas, wynajdą lek na tę chorobę, a nas nie będzie stać, by go kupić. Musiałam więc mieć je odłożone, by pomóc, jeśli doczekamy takiej chwili – dodaje nostalgicznie.

Wiele osób mówi o Zwolińskiej: wybitna indywidualistka. Ta cecha charakteru też dawała o sobie znać już od dzieciństwa. Moja rozmówczyni wspomina, że uwielbiała chwile, gdy zostawała sama w domu i zaczytywała się w „Przygodach Robin Hooda”. – Zawsze lubiłam być w swoim własnym świecie, taka trochę osobna – puentuje. Ten waleczny Robin Hood to też trochę ona sama.

Biały ser czy czerwone wino?!

Dorastała w komunistycznej Polsce. Za komuny zdecydowała się porzucić dobrze rokującą karierę naukową i zacząć działać na własny rachunek, czego przecież ówczesna władza nie pochwalała przesadnie. Zresztą na hasło „kariera naukowa” Jolanta Zwolińska nieco lekceważąco macha ręką, bo standardy PRL-owskie nie były pod tym względem jakoś przesadnie obiecujące.

Poza tym cała ta rzeczywistość dookoła raczej podcinała skrzydła młodym ludziom. – Pamiętam taką scenę z Supersamu. Rzucili jakieś bułgarskie wino, a ja miałam kupić biały ser na kolację. Stoję w tej kolejce, liczę pieniądze i wiem, że nie starczy mi na jedno i drugie. I coś we mnie pękło. Zaczęłam łkać, ale bez łez. Jak to? Skończyłam studia z wyróżnieniem, pracuję naukowo i moim wyborem jest ser albo wino? Jeździłam wcześniej podczas wakacji studenckich do Anglii, gdzie pracowaliśmy w hotelach. Wiedziałam, że tam ludzie zatrudnieni nawet na niskich stanowiskach nie muszą mieć takich dylematów przy kasie, jak ja tutaj. Kiedy doszła moja kolej, byłam tak wkurzona, że kupiłam wino. Trudno, kolacji nie było, ale to ja podjęłam tę decyzję – śmieje się dziś na tamto wspomnienie. Choć dodaje, że wtedy czuła się całą tą sytuacją zwyczajnie upokorzona.

Odwaga!

„Mieliśmy odrobinę niezbędnej odwagi lecz w gruncie rzeczy była to sprawa smaku”. Ten cytat z Herberta najlepiej oddaje emocje młodych ludzi, którzy w tej przaśnej socjalistycznej Polsce postanowili, że pójdą na swoje. – Była taka grupka nas, młodych. Spotykaliśmy się na brydżu, na prywatkach. Dużo rozmawialiśmy, jak w tym kraju dalej żyć? Mieliśmy wręcz pewne powiedzenie, pół-żartem, pół-serio, że albo będziemy dalej klepać biedę, albo się powiesimy, albo zrobimy coś na własny rachunek. Wbrew wszystkiemu – wspomina Zwolińska.

W tym towarzystwie bliskim kolegą Jolanty był Henryk Orfinger. On i jego żona Irena odważyli się tworzyć swoje własne kosmetyki i namawiali ją do tego samego ruchu. Zdecydowała się. Wbrew wspomnianym już wątpliwościom matki, wiedząc, że wystawia się służbom PRL-owskim na widelcu. Jednak to marzenie o tworzeniu nowoczesnych kosmetyków było silniejsze. Znalazła wspólnika, ruszyli z produkcją kremu ochronnego na słońce, start sprzedaży przypadał na lato. Jednak to okazało się beznadziejnie deszczowe, a do tego Polscy nie do końca rozumieli wtedy ideę ochrony przed słońcem. Jak to trzeba się chronić? Słońce ma opalać! Wyszłaby klapa, ale – nie znając ani zasad współczesnego marketingu, ani biznesowych strategii agile - postanowili wrzucić kolejny bieg – wyprodukowali samoopalacz. I ten okazał się hitem. Pozwolił młodej firmie nabrać wiatru w skrzydła. Jolanta już wiedziała, że kosmetyki to jest to, co zdecydowanie chce robić przez resztę życia.

Kosmetyczne szlify!

Pierwsza była więc Soraya, która do dziś uchodzi za jedną z najbardziej cenionych polskich marek. Jolanta Zwolińska od zawsze stawiała na jakość i innowacje. Firma założona w 1984 roku dynamicznie się rozwijała, ale w pewnym momencie jej twórczyni poczuła, że drogi jej i wspólnika rozchodzą się. Ona chciała robić dopracowane kosmetyki, on zwiększać rynkową skalę. – Nie miałam manii wielkości, choć rozumiem motywacje biznesowe mojego byłego wspólnika. Wiele firm wtedy mocno stawiało na to, by sprzedawać dużo i tanio – mówi.

Czuła, że jest na zakręcie i musi podjąć jakąś decyzję. Była wówczas w USA ze swoim przyszłym mężem. – Jechaliśmy przez Nevadę. Odwróciłam się do okna, udając, że patrzę na pustynię, a ja wtedy nic nie widziałam, tak bardzo płakałam. Wtedy uświadomiłam sobie, że nie mogę żyć, płacząc, że muszę w sobie przerwać tę nić, która łączy mnie z Sorayą wspomina, już bez łez. To nie była dla niej łatwa decyzja, ale w jakimś stopniu starała się ją racjonalizować, choć wewnątrz bardzo bolało. Sprzedała swoje udziały wspólnikowi, a po kilku latach on sprzedał firmę szwedzkiemu koncernowi Cederroth.

Związek z biznesem kosmetycznym był jednak na tyle silny, że w 1994 roku założyła kolejną firmę – Dermikę. Trudny czas, bo mówimy o okresie, kiedy na polski rynek z impetem wchodziły światowe koncerny. Dermika miała być marką premium, cena tych kremów była wyższa niż propozycje światowego giganta L’Oréal. Niektórzy rynkowi eksperci pukali się w czoło, że takie pozycjonowanie cenowe to czyste szaleństwo. Jednak ona była pewna swojej decyzji i chciała robić markę bez kompromisów. – Osoby, z którymi tworzyłam Dermikę, wierzyły w ten brand, ale potem okazało się, że jeszcze bardziej wierzyły we mnie. Odnieśliśmy sukces. Tak wielki, że w trzecim miesiącu działalności nie miałam ani pieniędzy, które dopiero miały spłynąć z zamówień, ani produktów, które się wyprzedały. Miałam tylko samochód, ale nie mogłam go wliczyć w stan majątkowy. Nie poddałam się. Zamknięte drzwi? Spróbuję otworzyć okno mówi z typowym dla siebie dystansem.

Ktoś podpowiedział jej, że USA stworzyły specjalny fundusz pod patronatem Zbigniewa Brzezińskiego dla polskich przedsiębiorców, którzy przecież na żywym organizmie uczyli się kapitalizmu. Poszła na spotkanie i pierwsze pytanie dotyczyły oczywiście zabezpieczenia pożyczki - czyli majątku, którym dysponuje. Nie było tego wiele: ani mieszkania, ani jakichś porządnych oszczędności, bo przecież to, co zarobiła, sprzedając swoje udziały, włożyła w Dermikę. Dostała jednak ten kredyt, 100 tys. dolarów i to był prawdziwy ratunek dla firmy.

Po jakimś czasie spotkała bankowców, z którymi prowadziła rozmowy. Zapytała, co sprawiło, że dali jej ten kredyt - nomen omen - zaufania. Odpowiedzieli, że była bardzo przekonująca, udowadniając całą sobą, że ta inwestycja ma sens. – Podczas tych sześciu godzin negocjacji była pani bardzo pewna siebie i miała dobrze przemyślany plan na przyszłość firmy. Nie sposób było w to przedsięwzięcie nie uwierzyć – usłyszała. Podkreślali, że oprócz osobistej determinacji, niepodważalnym atutem była właśnie imponująca sprzedaż, którą marka zaliczyła podczas debiutu. To oznaczało, że konsumentki uwierzyły w Dermikę i chciały tych produktów dla siebie. Ci, którzy zarządzali amerykańskim funduszem, widzieli więc nie tylko mocną markę kosmetyczną, ale też mocną markę osobistą Jolanty Zwolińskiej. Jedyne czego żałowali to, że pożyczkę spłaciła przed czasem. Ale taka już jest: długów mieć nie lubi.

Jeszcze raz od początku!

Świat wokół zmieniał się na oczach Zwolińskiej, a ona była po prostu szczęśliwa. – Fascynujący czas! Mieliśmy wreszcie paszporty. Mieliśmy firmy, które już nie były „podejrzaną prywatną inicjatywą” jak za komuny, ale solą polskiej gospodarki. Mogliśmy wreszcie kupować surowce na całym świecie, odwiedzać zagraniczne targi, tworzyć bez tej presji, że nam dołożą podatkowym domiarem czy odbiorą firmę w jeden dzień. Tego przecież zawsze chciałam. Wolności! To było jak bajka – mówi z niekłamanymi emocjami w głosie. Jej zdaniem dla sektora kosmetycznego, ale pewnie dla wszystkich innych także, to była epokowa zmiana.

Życie to jednak nie bajka i po jakimś czasie przed Jolantą Zwolińską pojawiło się nowe wyzwanie...

Zaczęło się bajkowo właśnie: poznała prawdziwą miłość życia. Wspólne plany, podróże, szczęście, wzajemna fascynacja przez 20 lat – niemal jak w romantycznych filmach. Tylko, że bez happy endu. Jej partner ciężko zachorował. Nic wtedy nie liczyło się bardziej niż walka o jego życie. Przegrana. W tej sytuacji sił do prowadzenia biznesu w naturalny sposób brakowało.

Zwolińska otrzymywała już wcześniej propozycje kupna Dermiki od Cederroth. Oferta znów pojawiła się na stole. Mogła sprzedać firmę, oddając całość prowadzenia biznesu koncernowi, ale zachowując stanowisko konsultanta. Rozwiązanie idealne, bo w końcu w tym sprawdzała się najlepiej: w kreowaniu kosmetyków.  – Pycha kroczy przed upadkiem. Za bardzo zaufałam, że naprawdę jestem tej marce niezbędna. To, że jestem w tej firmie coś warta, okazało się nieprawdą. Podziękowano mi za współpracę… Wtedy bolało, dziś już wiem, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło – mówi z uśmiechem. I dopowiada, że to, co wydaje się końcem świata, może poza sprawami ostatecznymi, uruchamia w nas jakiś wewnętrzny mechanizm, który pozwala się podnieść. Ważne jednak, by mieć wokół siebie dobrych ludzi, gdy jesteśmy w kryzysie. Ona nie została sama w swoim osobistym nieszczęściu.

Zrobimy to razem!

Czas po Dermice był dla Jolanty Zwolińskiej trudny, do momentu, gdy pewnego dnia skontaktowała się z nią Małgorzata Chełkowska, młoda naukowczyni zarekomendowana lata wcześniej do pracy przez branżowego guru Jacka Arcta. Dobrze się rozumiały, miały podobne podejście do tworzenia kosmetyków, obie z wyraźnym naukowym zacięciem.

Chełkowska nie wytrzymała długo w Dermice. Bez Jolanty to już nie była ta sama firma. Optymalizacje cenowe miały swoją cenę, a ona jako dyrektor ds. wdrożeń i nauki wiedziała, że trudno jej się w tej nowej układance odnaleźć. Złożyła więc wypowiedzenie. Towarzyszyło jej wtedy całe spektrum uczuć: od poczucia ulgi, że to jedyna właściwa decyzja, po poczucie straty, które manifestowało się morzem łez, choć w życiu zawsze uchodziła za osobę emocjonalnie bardzo mocną. Najpierw próbowała wrócić na uczelnię, ale po latach pracy w biznesie, praca naukowa na cały etat nie była tym, co daje właściwy napęd.

W tym czasie Jolanta Zwolińska prowadziła salon kosmetyczny, który był jakąś odskocznią po sprzedaży firmy. Najlepszych wzorców, jak prowadzić ten biznes, uczyła się w USA. Wyremontowała lokal, zdjęła szyld Dermiki, a miejsce szybko stało się niezwykle popularne wśród Warszawianek. Tylko, że prowadzenie salonu nie było wystarczające, by móc się w pełni realizować. Kreowanie kosmetyków to jednak trochę inny świat. – Obie dojrzałyśmy do tej myśli, że nie możemy żyć bez tworzenia kosmetyków. Powiedziałam wtedy Joli wprost: ja już nie chcę pracować dla ciebie, ale z tobą – wspomina Małgorzata Chełkowska.

Czy pojawił się wtedy jakiś element niepewności, by znów wejść w spółkę? – Oczywiście, bo to jest tak, że jak idzie, to idzie, a problemy między wspólnikami pojawiają się, gdy firma ma jakieś kłopoty – odpowiada Zwolińska. Po raz kolejny jednak poczuła, że to jest ten moment, kiedy musi stworzyć wszystko od zera. Ale wspólnie z Małgorzatą. – Mając swoje różne, dobre i złe doświadczenia, w tej propozycji widziałam jednak więcej plusów. Przede wszystkim znałam dobrze Małgorzatę, ceniłam jej naukowe podejście do tworzenia kosmetyków, uczciwość, zaangażowanie. Wiedziałam, że więcej nas łączy niż dzieli – podkreśla.

Rozumiała, że jeśli znów ma z kimś robić nowe biznesowe otwarcie, to tylko z osobą, której może zaufać.  Prowadzenie biznesu wiąże się z tym, że co jakiś czas wpadasz w jakiś dołek. Musisz mieć więc u swojego boku kogoś, kto pomoże ci się z niego wydostać – konkluduje. Intuicja, w którą coraz mocniej wierzyła, jej nie zawiodła.

Yonelle – nowy, dobry rozdział

Jolanta Zwolińska podkreśla, że biznes jest wyłącznie dla optymistów. Trudnych sytuacji w prowadzeniu firmy zwykle jest pod dostatkiem. Na szczęście w tym przypadku okazało się, że obie wspólniczki potrafią się wzajemnie wspierać, gdy dzieje się coś nieprzewidzianego, wymagającego. – Śmieję się czasem, gdy Małgosia mówi: za długo jest spokój, zaraz coś się wydarzy. To nie czarnowidztwo, ale zwykła biznesowa rzeczywistość. Wie to każdy, kto zdecydował się na bycie przedsiębiorcą – mówi.

Tworzą team, który daje radę. Nie załamują się w krytycznych momentach, jak choćby podczas pandemii COVID, która dla wielu firm była nie lada wyzwaniem. Zawsze szukają rozwiązań, które pozwolą firmie przetrwać najtrudniejsze momenty. Mało tego, założycielki Yonelle mają zespół, na którym mogą polegać.

Dla obu właścicielek ludzie to po prostu filary tej firmy. – To, co nas łączy, to więcej niż relacje biznesowe albo relacje pracownik-pracodawca – mówi Małgorzata Chełkowska.

Jolanta Zwolińska dodaje zaś zupełnie serio, że ludzie, z którymi tworzy Yonelle, są jej rodziną - rodziną z wyboru. Tę niemal rodzinną atmosferę czuć w powietrzu, ale potwierdzają to też twarde dane: wielu ludzi jest tu od samego początku firmy, a niektórzy przeszli do Yonelle z poprzednich przedsiębiorstw, które tworzyła. Jest w niej jakaś energia, która przyciąga i daje innym poczucie bezpieczeństwa.

Innowacje w DNA!

Yonelle to marka, która powstała z myślą o kobiecie dojrzałej. Pasja i wiedza założycielek sprawiają, że to brand, który mocno stawia na innowacje. – To była przemyślana decyzja – podkreśla Małgorzata Chełkowska. Obie uważają, że przeciętny kosmetyk może zrobić niemal każda firma kosmetyczna, ale walka z oznakami starzenia skóry jest znacznie większym wyzwaniem. Wiedzę, merytorykę i skuteczność można sprawdzić tylko w przypadku bardziej zaawansowanych produktów. – Poza tym dojrzałość skóry nie jest wcale jakimś późnym etapem – my w firmie postawiliśmy przede wszystkim na konsumentki 40 plus – dodaje.

Obie panie zdecydowały, że chcą w tej marce czegoś więcej niż kolejne kosmetyki z nowymi ekstraktami. To wszystko już było…  Teraz chodziło o to, by substancje czynne mogły przenikać do skóry i zapewniać ewidentne rezultaty odmładzające. Czytały całą literaturę naukową, jeździły na sympozja, kongresy, szukały. Wiedziały, że to właściwy kierunek. Nawet jeśli na rynku światowym pojawiały się jakieś pierwsze nowatorskie jaskółki, to brakowało w tym głębszej koncepcji i konsekwencji.

One chciały na przenikaniu zbudować całą markę. Trafiły ostatecznie na badania związane z nanodyskami i poczuły, że znalazły swojego Świętego Graala kosmetycznej skuteczności. – Nie mogłam spać z wrażenia, najpierw czytając dane naukowe na ich temat, a potem, kiedy udało nam się stworzyć kosmetyki z wykorzystaniem nanodysków. Wiedziałam, że tworzymy coś przełomowego – opowiada Jolanta Zwolińska. I dodaje: – To był mój moment spełnienia, szczęścia, poczucia, że warto było ponieść te wszystkie wyzwania związane z prowadzeniem firmy, by nareszcie poczuć dumę z tego, co właśnie stworzyłyśmy z Małgosią!

Czują tę dumę za każdym razem, gdy czytają opinie zadowolonych konsumentek, które mimo tak wielkiej konkurencji na rynku są częścią społeczności Yonelle. Kochają tę markę, są jej wierne, bo widzą, że kosmetyk naprawdę może robić pozytywną różnicę i spełniać obietnice.

Wolność, kocham i rozumiem!

– Bycie właścicielem firmy daje wolność. Moje życie tak się układało, że zawsze wyrywałam się gdzieś do przodu. Uczucie wolności było najważniejsze. Chciałam podejmować decyzje i być za nie odpowiedzialna. Zapewne te firmy, które tworzyłam, może w sposób nieuświadomiony, były mi potrzebne, by być wolnym człowiekiem - tak właśnie to czuję – mówi Jolanta Zwolińska.

Pytam więc doświadczoną przedsiębiorczynię, jak patrzy na falę młodych firm zakładanych przez ludzi, którzy podobnie jak ona cenią sobie wolność. Przede wszystkim, jak podkreśla, bardzo interesuje ją rynek i uważnie śledzi, co dzieje się na nim. Zdaje sobie sprawę, że branża nie jest łatwa, ale dla młodszych kolegów i koleżanek, którzy podzielają jej gen wolności, ma jedną radę: jeśli nie odnajdują się w pracy dla kogoś, niech założą własny biznes. Jeśli zaś ich firma ociera się o szklany sufit, warto rozważyć jej sprzedaż, aby po jakimś czasie wrócić do gry i… założyć kolejną. Nic zaskakującego z ust osoby, którą niektórzy nazywają notoryczną startuperką. Choćby teraz, kiedy Yonelle radzi sobie świetnie, tandem Zwolińska&Chełkowska mocno pracuje nad marką profesjonalną MedEstelle.  

– Radzę się nie poddawać. Ale też wiem, że nie każdy ma siłę, by zmagać się z biznesem. Jeśli koszt psychiczny zaczyna być za wysoki, lepiej odpuścić. Zdrowie jest najważniejsze. Jeśli to jednak wyzwanie stricte biznesowe, to nie podejmujmy żadnych decyzji w emocjach. Trzeba przeanalizować na chłodno, podliczyć wszystko, ba – założyć wszystkie możliwe czarne scenariusze, by wiedzieć, czy jesteśmy na nie gotowi – doradza. Ma wręcz ultraprosty przepis, żeby to sprawdzić: jeśli dana rzecz zagraża firmie, należy usiąść i nie wstawać dopóki nie wymyśli się odpowiedniego rozwiązania.

A jeśli coś jest jedynie przykrością czy kłopotem, to należy się z tym pogodzić i szukać jakiegoś sensownego wyjścia z danej sytuacji. Bo biznes to głównie umiejętność wychodzenia z zakrętów. Podkreśla też, że firmy nie powinno nigdy zakładać się wyłącznie dla pieniędzy. Tych zaś, którym na rynku idzie świetnie, przestrzega przed grzechem… euforii i przeinwestowania, bo to świadczy jej zdanie o braku wyobraźni.  

Co w takim razie jest dla niej osobiście najtrudniejsze w prowadzeniu firmy? – Nieprzewidywalność. Sytuacje, które nie pojawiały się nawet w czarnych scenariuszach, a jednak zdarzyły się – jak wspomniana już pandemia. Jak powiedział kiedyś Nietzche: co nas nie zabije, to nas wzmocni. Dla Yonelle to był trudny egzamin, ale ostatecznie zdany, dzięki wychodzeniu poza schematy i firmowej solidarności – podkreśla Zwolińska.

Trzeba mieć w sobie wewnętrzną siłę!

Biznes emocjonalnie drenuje… To codzienne zmagania ze sprawami ważnymi i ważniejszymi. Odpowiedzialność za ludzi. Zobowiązania. Kłopoty zawodowe łatwo przenieść na grunt prywatny. Małgorzata Chełkowska mówi, że na szczęście udało się jej uniknąć sytuacji, w której rodzina negatywnie odczułaby, że od kilku lat kieruje już ona sporą firmą. W trudniejszych momentach ma oparcie w najbliższych, ale też robi wszystko, by nie obarczać ich tematami zawodowymi. Podkreśla, że dużo zawdzięcza w tej materii swojej wspólniczce, która dzieli się z nią swoimi życiowymi doświadczeniami, przestrzegając przed popełnianiem błędów, które kiedyś były jej udziałem.

– Dzięki Joli, nauka zarządzania firmą, ale też radzenia sobie z emocjami, które są czymś naturalnym, była drogą na skróty – przyznaje.

Przywołuje też inne słowa Jolanty Zwolińskiej, które wbiła sobie mocno do głowy i serca: „Musisz mieć wokół siebie ludzi, którym ufasz. Musisz takich ludzi szukać i rozpoznawać ich. Nie stawiaj tylko na swoje siły. Samemu nic nie zrobisz”. Jolanta Zwolińska dopowiada natychmiast: „I otaczaj się mądrzejszymi od siebie”. Kolejna dobra rada, choć jak sama mówi, nie czuje się zbyt dobrze w doradzaniu komukolwiek. Jej zdaniem w życiu i w biznesie, trzeba mieć po prostu wewnętrzną siłę i przekonanie do podejmowanych decyzji. Ślepe podążanie za wskazówkami innych to droga donikąd.

Podsumowując 40 lat na rynku Jolanta Zwolińska uważa, że sukcesy zawsze dodają skrzydeł. Pochwały ze strony ekspertów i konsumentów. Nagrody i wyróżnienia. To wzmacnia wiarę i motywację w to, co się robi. Ale czy – patrząc z drugiej strony – porażka je podcina? – Chyba nie, czego jestem przecież dowodem. Tyle razy udawało mi się podnieść, gdy wydawało się, że to już koniec wszystkiego, koniec marzeń. A jednak budził się we mnie ten wewnętrzny sprzeciw, bunt, że znajdowałam siłę, by zaczynać raz jeszcze – mówi. Od dziecka była buntowniczką. Na to, co nieuczciwe, ograniczające, nie-fair, nigdy nie było w niej zgody. Taka już jest.

Dobrych ludzi wokół…

W jednej z piosenek pada fraza: „Życzymy sobie i wam dobrych ludzi wokół”. To, zdaniem Jolanty Zwolińskiej, jest absolutnie kluczowe.

Jej życiowym szczęściem byli rodzice, którzy na starcie otoczyli miłością, wskazali, co jest dobre, co złe. Z mamą potrafiła spierać się, dyskutować, ale dziś wie, ile dobra i życiowej mądrości jej zawdzięcza.

W dorosłym wieku taką osobą był nieżyjący już mąż, który był silną osobowością. Dał jej wielką miłość, wspierał w trudnych decyzjach, emanował prawością. Kiedy leżał w szpitalu odmówił pojedynczej sali, bo nie czuł się bardziej uprzywilejowany od innych pacjentów. Do dziś jest częścią jej życia, mimo braku fizycznej obecności.

Teraz najwięcej wsparcia daje jej wspólniczka, z którą dzieli to, co zawsze kochała robić najbardziej: prowadzić firmę kosmetyczną – tym razem z poczuciem, że na szczęście robi to z właściwą osobą.

Czas podsumowań…

Jest ikoną rynku kosmetycznego. Od 40 lat w branży. Ma za sobą doświadczenia, którymi można by obdzielić bardzo wiele osób... Pytam Jolantę Zwolińską o największy sukces? – Szczęśliwe życie – odpowiada krótko.

Czy pieniądze, które zarobiła, ją zmieniły? Zaprzecza stanowczo. Mówi, że jest tą samą osobą, która nie mając pieniędzy na torebkę, chodziła z reklamówką, a dziś, gdy ma pieniądze, nie czuje potrzeby wydawania jej na superdrogie gadżety, które nie wnoszą do życia nic wartościowego.

Czy ma poczucie, że zmieniła w jakimś stopniu rynek kosmetyczny w Polsce? Bez fałszywej skromności odpowiada, że tak, ale zaznacza, że pewnie gdyby nie ona, zrobiłby to ktoś inny. Jest dumna ze swoich osiągnięć i nic nie jest w stanie tego przekreślić. Dziś największą dumę odczuwa, że udało jej się stworzyć innowacyjną (polską!) markę selektywną Yonelle, skuteczną i cenioną przez konsumentki.

Zapytana, czy czegokolwiek żałuje odpowiada równie krótko: – Nie. Wszystko działo się po coś. Na stwierdzenie, że nazywana jest często ikoną, a wręcz legendą rynku kosmetycznego, odpowiada ze śmiechem, że nie chce być legendą. I dodaje, że słysząc takie słowa odczuwa trudną do wyrażenia mieszankę niezgody na takie określenie, ale też dumy i niedowierzania. Do mieszanych uczuć zdążyła jednak w ciągu tych lat przywyknąć. Często czuła je bowiem w swoim biznesowym życiu…
 

Lidia Lewandowska, Wirtualne Kosmetyki
# Wywiady i opinie
 reklama