Początki Galilu? Kontaktowałyśmy się z wybranymi markami, nie mając nawet sklepu. Mając ideę. Nie mając nazwy. Galilu powstało na samym końcu, w drodze do Paryża na pierwsze spotkanie w biurze Diptyque. Część właścicieli firm patrzyła wtedy na nas z politowaniem – dwie dziewczyny z Polski, właściwie z obcego im wtedy, dalekiego kraju… Nie bardzo widzieli w tym biznesowy potencjał. Ale niektórzy umieli myśleć perspektywicznie: że to jest w końcu duży kraj i rynek, który się rozwija – i ci nam zaufali. Udało nam się namówić do współpracy tych, którzy uwierzyli w nasz koncept, bo mieli już podobne wcześniejsze doświadczenia na innych rynkach.
Miałyśmy nosa do marek. Sprowadziłyśmy i pokazywałyśmy klientom te, które wtedy w dużej mierze raczkowały. Przecież Byredo, które odniosło spektakularny sukces, powstało w 2006 roku. Pamiętam, jak Ben Gorham, twórca tej marki, sam pakował pudełka i wysyłał nam towar ze Sztokholmu. Wprowadziłyśmy tę markę rok po ich rynkowym debiucie. Nie tak dawno Gorham sprzedał Byredo koncernowi PUIG za miliard euro! Czyli my wybrałyśmy intuicyjnie, kierując się nosem, ale też naszymi osobistymi wysokimi oczekiwaniami. Szereg marek, które odniosły później spektakularny sukces komercyjny, to właśnie my wprowadzałyśmy na polski rynek. Jedną z nich na przykład był Aēsop. Kiedy marka weszła do Galilu miała 10 lat. Już wtedy tworzyli kultową historię, otwierając najpiękniejsze sklepy na świecie. Pamiętam ich pierwsze londyńskie biuro – w piwnicy bez okien. Ale mimo tych niedogodności byli bardzo szczęśliwi. Była w nich olbrzymia pasja, olbrzymia wiara w to, co robią. W ich produkt, w autentyczność. Do tej pory Suzanne Santos, product advocate marki, z którą lubimy się i utrzymujemy kontakt, jest wciąż taka, jaką pamiętam ją sprzed 20 lat: pełna zapału, energii i ochoty, by tworzyć coś wyjątkowego.
Naszą ideą było stworzenie niszowej perfumerii. Nie miałyśmy nigdy w portfolio komercyjnych marek. To było odważne w sumie, i ryzykowne. Szczególnie na tamtym etapie, w kraju takim jak Polska – wtedy były przecież inne, ważniejsze zdawałoby się potrzeby… Sieciówki dopiero co weszły na rynek. A jednak dzięki naszemu uporowi i marzeniom takie coś jak Galilu powstało. Nasz concept store. Miejsce zaskakujące minimalizmem. Ascetyczny sklep o biało-czarnym wnętrzu, które było tłem dla barokowych zapachów. Ludzie bali się do nas wejść, bo myśleli, że to taka ekskluzywna apteka. (śmiech). Zmieniałyśmy się z czasem. Byłyśmy trochę niecierpliwe. Skakałyśmy z jednego miejsca w drugie, co jest biznesowym absurdem. Był więc Hotel Europejski przez półtora roku, była modna ulica Burakowska… Rozwijając koncept o kolejne marki, zaczęłyśmy rozdzielać część perfumeryjną od pielęgnacyjnej. Tak powstała kultowa Mokotowska 26 - malutka perfumeria z niszowymi zapachami i Mokotowska 63 z niszową pielęgnacją. Każda z nich miała inny charakter, inne marki, inne doświadczenia.
Jako pierwsze pokazałyśmy naszym klientom urok niszowych marek. Teraz mamy więcej sklepów, wchodzimy w nowe, bardziej komercyjne obszary… Mamy wysoką lojalność klientów – niektórzy są z nami od początku. Dojrzewają z nami, ich gust ewoluuje. Nie czują klimatu dużych, masowych perfumerii. Przywykli do naszych standardów. Chcemy nadal się rozwijać, by ludzie mogli korzystać z tego specyficznego doświadczenia, które nas na rynku wyróżnia. Zawsze będzie więc to unikatowe, wyselekcjonowane przez nas portfolio i najwyższa jakość obsługi, jakiej doświadcza się po przekroczeniu progu Galilu.
W tej chwili mamy w ofercie 50-60 marek. Zaczynałyśmy od 8. To dużo i mało. Każda marka to kilkanaście, czasem kilkadziesiąt produktów. Jest to więc olbrzymie wyzwanie dla naszych pracowników, którzy są najważniejsi w procesie sprzedaży, by doskonale poznać całą ofertę. Z drugiej strony wiemy, że nasi koledzy z innych części świata potrafią mieć w tego typu sklepach 140 marek. Staramy się zachować pewną równowagę. Nie chcemy mieć wszystkiego. Chcemy mieć to, co najlepsze. Zależy nam, by rozwijając się, wciąż trzymać się wyłącznie najwyższych standardów.