„Still Bobbi” to autobiografia kobiety, która zmieniła branżę beauty dzięki konsekwencji, intuicji i bardzo ludzkiej, codziennej odwadze pozostania sobą. Bobbi Brown opowiada o swoim życiu z dużą uważnością i dystansem, a jej historia układa się w opowieść o wizji, która nieustannie była pod prąd temu, co akurat uchodziło za modne.
Już w dzieciństwie kształtują ją dwa różne światy. Matka - piękna, perfekcyjna, zawsze doskonale umalowana - wnosi w jej życie element glamour, ale też niepokój, wynikający z choroby dwubiegunowej, która wpływała na codzienność całej rodziny. Kontrastem jest ciotka Alice: praktyczna, naturalna, patrząca na urodę z czułą trzeźwością. To właśnie ona zaszczepia w młodej Bobbi przekonanie, że makijaż powinien wydobywać naturalne piękno, a nie wymagać od kobiety, by ta każdego dnia tworzyła się od nowa.
W latach 80. takie myślenie było niemal prowokacyjne. Trwała epoka mocnego konturowania, jaskrawego koloru i warstw, które zmieniały rysy twarzy. Bobbi nie miała na to zgody. Nie dlatego, że chciała być przeciwko trendom, ale dlatego, że nigdy nie widziała w takim malowaniu sensu. Jej upodobanie do naturalnego efektu, do skóry, która wygląda jak skóra, sprawia, że makijażystka zaczyna być w końcu zauważana (i zapamiętywana). Coraz częściej trafia na sesje zdjęciowe, gdzie może pracować na własnych zasadach. Gdy świat zachwyca się nadmiarem, ona proponuje minimum - i właśnie tym zdobywa zaufanie.
Bobbi w portfolio Estee LauderKiedy tworzy własną markę, jej filozofia no-makeup makeup zostaje ujęta w konkretne produkty, które szybko zyskują uznanie kobiet poszukujących normalności w świecie przesady. Kreowanie produktów było żywiołem Bobbi, codzienny biznes trochę ją ograniczał. Propozycję sprzedaży marki do Estée Lauder Companies przyjęła w sumie z ulgą i zadowoleniem, tym bardziej, że miała nadal pracować ze swoją marką. Zakładała zresztą, że do emerytury już zostanie w tej korporacji. Jej pozycja w Estee Lauder była niezagrożona dopóki pierwsze skrzypce w firmie grał Leonrad Lauder. Z czasem jednak do głosu dochodzą nowe pokolenia menedżerów, inne cele, inne pomysły. Pojawiają się pierwsze napięcia, a wraz z nimi stopniowe ograniczanie wpływu Bobbi Brown na markę Bobbi Brown.
Bobbi opisuje to bez dramatyzowania, lecz niezwykle szczerze. Długo wierzyła, że jest marce potrzebna. Że jej nazwisko na opakowaniach oznacza także nieusuwalne miejsce przy stole decyzyjnym. Tymczasem korporacyjne realia rządzą się inną logiką, bez sentymentalnych wyjątków. W pewnym momencie Brown uświadamia sobie, że jej rola została zredukowana do symbolu, a realny wpływ przesuwa się w inne ręce. Odejście z firmy jest więc nie tyle decyzją, co konsekwencją procesów, których nie dało się zatrzymać.
I ten moment, gdy jest poza firmą. To zawsze dobrze weryfikuje znajomości. Pokazuje, kto do przyjaźni podejście ma czysto transferowe i znaczy coś ona, gdy ty coś znaczysz. Kto natomiast naprawdę umie wyciągnąć pomocną dłoń, gdy wszystko wokół się wali. Bobbi, nie pierwsza i nie ostatnia, przekonała się, że szybciej zadzwonili do niej z wyrazami wsparcia nie ci, których telefonu mogłaby się spodziewać. Parę osób, którym zawodowo pomogła, nie odzewali się nigdy, co oczywiście boli, jak każde zawiedzione zaufanie.
Potem przychodzi cisza: długa pauza wymuszona zakazem konkurencji. W książce nie jest ona przedstawiona jako czas frustracji, lecz jako okres porządkowania życia, odzyskiwania siebie i szukania nowych ścieżek. To ważny fragment, bo pokazuje Bobbi nie jako ikonę, lecz jako człowieka, który musiał zbudować swoją tożsamość na nowo, już poza marką noszącą jej imię.
Gdy zakaz wygasa, powstaje Jones Road Beauty. Marka, która wygląda jak naturalne przedłużenie wszystkiego, z czym Bobbi utożsamiała się od zawsze. Proste formuły, czyste składy, intuicyjne produkty, makijaż, który nie udaje niczego więcej niż to, czym jest. Widać w tym ogromną spójność: jakby po latach krzyżowania się ambicji, trendów i polityk wewnętrznych wróciła do punktu, który był najbardziej jej.
Still Bobbi to autobiografia niezwykle dojrzała. Pełna obserwacji, czuła, momentami zabawna, czasem mocno wzruszająca. Nie ma w niej triumfalizmu, nie ma też wylewania żalu i chowania uraz. Jest natomiast opowieść o kobiecie, która budowała swoją drogę tak samo, jak budowała swój makijaż: krok po kroku, bez przesady, bez sztuczek i bez tracenia z oczu tego, co naprawdę ma znaczenie.
To książka o determinacji, o intuicji i o tym, że wchodząc do dużego biznesu trzeba być gotowym na to, że nawet najbardziej osobista wizja może zostać zredefiniowana przez cudze priorytety. Mocno poruszający fragment? Po pewnym czasie Bobbi spotkała się z Leonardem Lauderem, który powiedział jej tylko: "Przepraszam, że nie udało mi się zadbać o markę i o Ciebie w ELC".