Przekonuję się o tym coraz bardziej podczas kolejnych edycji Love Cosmetics Awards, gdy w krótkim czasie trzeba wypróbować i obiektywnie ocenić setki produktów, wybierając te naprawdę zasługujące na wyróżnienie.
W pojedynkę nie da rady, tym bardziej, że w konkursie startują kosmetyki dla różnych grup wiekowych, różnych typów cery czy włosów, nie wspominając o indywidualnych gustach czy potrzebach. Do testowania włączają się więc „krewni i znajomi królika” - najczęściej z entuzjazmem (kobiety!), ale mam też testerki, które do obietnic producentów podchodzą z rezerwą i oceniają ze sporą dozą krytycyzmu. W pierwszej grupie znajdują się zwykle kobiety, które (podobnie jak niżej podpisana) niezależnie od wieku, są gotowe wklepać i wsmarować w siebie niemal nieograniczoną liczbę kremów, balsamów, odżywek i serum. Z kolei mężczyźni są w swoim stosunku do kosmetyków raczej praktyczni, np. narzekają, że ekologiczny krem do golenia wcale się nie pieni, za to dziwnie pachnie, a nadmiar produktów w jednej linii raczej ich przytłacza niż fascynuje.
Wtedy też pojawia się FOMO, czyli obawa, że nie będąc w stanie przetestować wszystkiego osobiście, mogłam przeoczyć jakiś kosmetyczny brylant, działający jak wróżka z bajki o Kopciuszku. Tym bardziej, że firmy, szczególnie kosmetyczne startupy, rzadziej teraz stosują ułatwiający wybór podział na kategorie wiekowe. Co więcej, podobnie jak w bajkach, także w kosmetykach pozory mogą mylić. Przyciągające uwagę atrakcyjne opakowanie, opatrzone hasłami o niesamowitym działaniu i skuteczności, kryje niekiedy bardzo przeciętny produkt. Kryterium dobrego wyboru nie zawsze jest też wysoka cena. W tym roku częściej sprawdzałam ceny konkursowych kosmetyków, które potem nie raz mnie zaskakiwały relacją ceny do jakości. I nie zawsze były to zaskoczenia pozytywne. Krem czy serum, które nie wyróżnia się ani opakowaniem, ani efektywnością, a kosztuje prawie 200 zł? Owszem, wpisuje się w modny teraz nurt eko, a moda na młode, niszowe „kraftowe” marki w połączeniu z rosnącymi dochodami polskich konsumentów podbija ambicje kosmetycznych startupów. Także te cenowe, bo nad jakością i spójnością marki nierzadko trzeba jeszcze popracować. O taką spójność – począwszy od samego produktu, po opakowanie, koncepcję marketingową – umiejętnie dbają czołowe polskie firmy: Ziaja, Dr Irena Eris czy AA, czyli Oceanic, a z młodych marek - Bosqie czy Creamy. O całość doznań konsumenta, począwszy od otwarcia pudełeczka, świetnie potrafi zadbać Yonelle.
Konkurs LCA udowadnia, jak liczna i silna jest konkurencja na rynku urody, o który zabiega coraz więcej firm. Nasz konkurs pokazuje też, że polski rynek przyciąga rosnącą liczbę zachodnich graczy, także tych, które chcą się wpasować w tzw. średnią półkę cenową. Teraz, gdy wojna w Ukrainie i sankcje na Rosję, odcięły ich od tamtych rynków, Polska dodatkowo zyskała na atrakcyjności. Ta zwiększona konkurencja w połączeniu z rosnącymi kosztami życia (i kredytów) pewnie zmusi część firm do przemyślenia swojej „customer value proposition”, czyli wartości dla klienta, który dłużej pomyśli nad kupnem kosmetyku z ceną z górnej półki.
Anita Błaszczak jest dziennikarką ekonomiczną dziennika "Rzeczpospolita". Specjalizuje się w tematyce brandingu (współredaguje wieloletni ranking Najcenniejszych Polskich Marek) oraz pisze od lat o branży kosmetycznej.